Cześć, mam na imię Marta. Mam 32 lata. Mam ciało, które od zawsze było „nie takie”. Tak mówili inni. Potem zaczęłam mówić to sobie. Za grube uda, za szerokie biodra, za małe piersi. A do tego pieprzyk na policzku, krzywy ząb i blizna na kolanie po upadku z roweru. Świat nauczył mnie, że to wszystko to lista wad.
Pierwszy raz poczułam wstyd, kiedy miałam osiem lat. Na lekcji WF-u nauczyciel kazał nam biegać w krótkich spodenkach. Usłyszałam śmiech za plecami i szepty: „ale ma krzywe nogi”. To był moment, w którym zaczęłam patrzeć na swoje ciało z zewnątrz. Jakby było czymś, co mam ukrywać, zanim ktoś znów to zobaczy.
W liceum kupowałam ubrania o rozmiar za duże, „żeby lepiej leżały”. Miałam cztery identyczne czarne bluzy, które maskowały wszystko. Na zdjęciach zawsze stawałam z tyłu. Na plaży owijałam się ręcznikiem, zanim jeszcze wyschłam.
Byłam w swoim ciele, ale tak naprawdę żyłam obok niego. Myłam je szybko, w pośpiechu, unikając luster. Nawet krem do rąk wcierałam mechanicznie, jakby dotykała mnie obca osoba. Nie pamiętam, kiedy ostatnio poczułam, że moje ciało jest… moje.
A ono cały czas próbowało zwrócić moją uwagę. Bólem w karku po całym dniu przy biurku. Serią migren, które przychodziły w stresie. Zmęczeniem, które wlewało się we mnie nawet po dziesięciu godzinach snu. Kolana bolały po wejściu po schodach, a oddech stawał się krótki po kilku minutach szybszego marszu.
Odpowiadałam mu ciszą.
Aż pewnego dnia obudziłam się i nie miałam siły wstać. Leżałam na plecach, patrzyłam w sufit i czułam, że w środku jest tylko pustka. To był moment, kiedy zrozumiałam, że odcięłam się od siebie na tyle, że już prawie mnie nie ma.
Zaczęłam od maleńkich kroków. Od siedzenia rano na łóżku przez minutę, zanim wstanę, z dłońmi na udach – żeby poczuć, że są. Od kąpieli w wannie, w której nie tylko myłam ciało, ale pozwalałam wodzie otulić skórę. Od kupienia sukienki w kolorze, który kochałam jako dziecko, choć „nie wyszczuplał”. Od spacerów, w których liczyłam oddechy zamiast kalorii.
Pierwszy raz od lat pozwoliłam sobie zatańczyć. Sama, w kuchni, w piżamie. Najpierw sztywno, niepewnie. Potem ciało zaczęło poruszać się samo, tak jak chciało. I poczułam, jak coś w środku pęka – w dobrym sensie.
To nie jest miłość do siebie samej. Nie umiem patrzeć w lustro i widzieć tylko piękno. Ale umiem dotknąć swojego brzucha bez złości. Umiem pogłaskać swoje ramię tak, jak dotyka się kogoś, kogo się lubi.
Ciało wciąż jest ze mną. Czekało. Teraz ja uczę się wracać do niego. Bo jeśli mam w nim mieszkać, to nie chcę, by było polem bitwy. Chcę, żeby było domem.
Kilka słów od psycholożki
Relacja z ciałem to proces – często długi, czasem bolesny, ale możliwy. Jeśli czujesz, że tak jak Marta oddaliłaś się od swojego ciała, spróbuj zacząć od małych gestów. Nie musisz od razu „kochać” swojego ciała. Wystarczy, że każdego dnia znajdziesz 30 sekund na świadomy dotyk – położenie dłoni na ramieniu, brzuchu czy sercu.
Unikaj negatywnego języka. Zwróć uwagę na słowa, którymi mówisz o sobie – nawet w myślach. Zamień „mam grube uda” na „moje uda mnie niosą”.
Znajduj chwile ruchu, które sprawiają przyjemność. Nie chodzi o „spalanie kalorii”, ale o poczucie, że ciało żyje – może to być taniec w kuchni, spacer z muzyką, rozciąganie przed snem.
Daj sobie czas. Przez lata uczyłaś się dystansu do swojego ciała – pozwól sobie na to, że powrót będzie powolny. Każdy krok jest ważny.
Tagi wpisu: kobieta ciało, progressus rumia, proegressus puck, progressus trojmiasto, progressus diagnoza.